Kompozytorzy każdej epoki w pewnym momencie stawali przed zasadniczym wyborem: podążać tam, gdzie nowe i nieznane, albo pozostać na starym dobrym i bezpiecznym gruncie. Czy zaryzykować podróż w krainę awangardy, czy doskonalić i rozwijać dotychczasowy styl? Na utwory Carla Nielsena (1865-1931), Gustava Holsta (1874-1934) i Henryka Mikołaja Góreckiego (1933-2010) warto spojrzeć właśnie pod kątem tego artystycznego dylematu (na Mozarta też, ale o tym za chwilę).
Wymienieni trzej kompozytorzy byli świadkami rewolucyjnych zmian w muzyce. Nielsen i Holst znali z pewnością rewolucyjne dzieła Strawińskiego i dodekafoniczne burze Weberna czy Schönberga, przyszło im bowiem tworzyć na przełomie wieków, w czasach dodekafonistów, ekspresjonistów i modernistów. Co więcej, Górecki sam kształtował polską awangardę lat 50. i 60. (utwór Scontri). Co w rezultacie wybrali? (Jak w Matrixie: wybrali czerwoną czy niebieską pigułkę?)
Gustav Holst poszedł drogą, ogólnie rzecz biorąc, neoklasyczną. Jego twórczość ogólnie pozostała w świecie ostatnich wielkich romantyków: Straussa i Wagnera. Natomiast Suita św. Pawła (St Paul) bardziej niż do muzyki twórcy „Pierścienia” nawiązuje do dawnych suit tanecznych. Utwór to swoisty ukłon wobec muzycznej przeszłości, na co wskazują śpiewna melodyka i elementy taneczne. To po prostu dobra zabawa. Tytuł kompozycji pochodzi od nazwy żeńskiej szkoły św. Pawła w Anglii, której Holst był dyrektorem muzycznym (1905-1934) – był to więc rodzaj podziękowania za zbudowanie studia muzycznego dla kompozytora tamże. Do dziś utwór chętnie jest grany przez uczniów tej szkoły.
Nieco inną, bardziej indywidualną drogę wybrał duński kompozytor Carl Nielsen. Zaliczany jest do grona twórców stylu narodowego. W historii Dania nie była krajem okupowanym, a raczej sama angażowała się w europejskie konflikty (powinniśmy pamiętać, że jako nieliczni w Europie Duńczycy zaprotestowali przeciwko II rozbiorowi Polski). A zatem narodowa sztuka nie musiała się tu tlić w podziemiu, by podtrzymywać nadzieje o odrodzeniu własnego państwa. Nielsen wykształcił własny styl jakby niezależnie, co nie przeszkodziło rzecz jasna Duńczykom uznać po czasie jego muzyki za narodową. Charakteryzują ją witalność, bogactwo melodycznych pomysłów i ów elegijny ton, który spaja trzy ogniwa jego „Małej suity” (Preludium, Intermezzo, Finale). Premiera utworu miała miejsce w 1888 roku i mało kto wówczas przypuszczał, że Carl Nielsen stanie się kompozytorem rozpoznawalnym nie tylko w Skandynawii ale i w Europie. Jego utwory cechuje w istocie niezwykła energia, co nie dziwi wobec słów artysty: Uwielbiam, kiedy zalega wielka cisza, ale jeszcze bardziej lubię tę ciszę zburzyć…
Ciekawie przedstawia się droga Henryka Mikołaja Góreckiego, który sam, będąc w oku cyklonu, tzn. współtworząc awangardę, zwrócił się ku dawnym formom i archaicznym środkom wyrazu. Warto zauważyć, że Trzy utwory w dawnym stylu powstały w roku 1963, kiedy młody twórca dał się poznać głównie jako rewolucjonista. Już wówczas przyznawał, że te trzy krótkie kompozycje nawiązujące do muzyki renesansowej był dlań jak antidotum na wszechobecną sonorystykę i postserializm. Ostateczny odwrót od awangardy dokonał się, jak wiadomo, dopiero w 1976 roku w „Symfonii pieśni żałosnych” (te i inne podobne utwory, np. W. Kilara, określono w literaturze jako nowy romantyzm; P. Strzelecki, Musica Jagiellonica).
A czy Mozart poszedł drogą doskonalenia muzyki przeszłości czy też obrał nowe ścieżki. No cóż, twórca „Don Giovanniego” dogłębnie poznał tradycję, by później wszystko zrewolucjonizować. Nauka i rewolucja szły mu zresztą nader szybko. Divertimento D-dur skrobnął jako 16-letni młodzieniec na jakąś okoliczność salzburską, kiedy właśnie zdarzyło mu się spędzić tam kilka miesięcy (jak wiadomo, w podróży spędził ogółem 11 lat i przemierzył około 35 tys. km, co zważywszy, że przeżył jedynie 35 lat, i dziś robi spore wrażenie). Teoretycznie takich rozrywkowych divertimenti (divertissement – z fr. rozrywka, zabawa) powstawały wówczas tysiące, ale to kompozycje Mozarta weszły do wieczności. Nie ma chyba młodzieżowego kwartetu czy małej orkiestry kameralnej, które nie szlifowałyby swojej muzykalności, ćwicząc ten właśnie utwór. Zresztą warto to robić – będzie do czego wracać, kiedy awangarda się zestarzeje. A jak zauważył Lutosławski zazwyczaj dzieje się to…szybko.
------------------------------
dr Mikołaj Rykowski
Muzykolog i dyplomowany klarnecista, związany z Katedrą Teorii Muzyki na Akademii Muzycznej im. I. J. Paderewskiego w Poznaniu. Autor książki i licznych artykułów poświęconych fenomenowi Harmoniemusik – XVIII-wiecznej praktyce zespołów instrumentów dętych. Współautor scenariuszy "Speaking concerts" i autor słownych wprowadzeń do koncertów filharmonicznych w Szczecinie, Poznaniu, Bydgoszczy i Łódzi.